Siemano :) Jak tam po świętach? Pewnie zużyliście tony ranigastu i raphacholiny :) Ja czuję, że spodnie nieco się skurczyły w okolicach brzucha, ale to pewnie dlatego, że były prane w zbyt wysokiej temperaturze... Dziś sylwester, czyli coroczny dzień nieco przymusowej radości, świętowania, obiecywania sobie różnych bzdur w stylu Bridget Jones (rzucanie palenia, zrzucanie wagi, zmiana pracy, dbanie o zdrowie i poszukiwanie prawdziwej miłości) - tak, jak by ten dzień był jakiś magiczny i od jutra czekało na nas po przebudzeniu inne życie pozostawione pod poduszką przez Świętego Mikołaja. Pamiętajcie tylko o tym, że aby wygrać na loterii, trzeba najpierw kupić los :) Kibicuję mocno tym, którzy coś postanawiają, bo jak wiemy ciężko jest dotrzymać obietnicy danej komuś, a co dopiero samemu sobie, dlatego też staram się być w tym przypadku w partii środka, czyli pozostaję realistką.
Nawiązując do świątecznego obżarstwa, pozostaniemy w strefie kulinarnej, ponieważ chciałabym Wam pokazać tym razem smaki Katalonii. Hiszpanie zaczynają dzień od słodkiego śniadania (ciasteczka gellatas smażone na głębokim tłuszczu) i kawy (corrado - z małą ilością mleka i americano / cafe con leche - z dużą ilością mleka). W ciagu dnia obowiązują ciepłe i zimne przekąski - tzw. tapas, czyli sery, papryki, oliwki, panierowana cebula i wiele innych kulinarnych drobiazgów. Na każdej ulicy spotkamy bez problemu kilka barów tapas. Kolacje są bardzo obfite i jada się je późno. Hiszpanie uwielbiają wino, owoce morza i warzywa. Ich posiłki nie są tylko zwykłym zjedzeniem kolacji, ale to rytuały spędzania ze sobą czasu, rozmów i słuchania dobrej muzyki. Często także nie jedzą w jednym miejscu, tylko przemieszczają się w trakcie wieczoru do różnych restauracji (z angielskiego pewnie rasturacing :)
Największy i najbardziej kolorowy targ w Barcelonie przy nasłynniejszej ulicy La Rambla
słodycze, owoce, mrożone musy, bakalie i czekolady... a to wszystko tak pięknie poukładane trafiało nie tylko w zmysł smaku, ale także wzroku
Cudowne szynki Jamon serrano, surowy, podsuszany udziec wieprzowy w trakcie przygotowania traci prawie połowę swojej masy
Jeśli będziecie w Barcelonie, nie zapomnijcie odwiedzić także muzeum czekolady. Razem z biletem dostaniecie małą tabliczkę, a w środku będziecie mogli podziwiać różne eksponaty w całości zrobone z tej pysznej masy oraz poznać jej historię.
A to oczywiście paella. Podawana jest w różnych odmianach, ale jej podstawą jest smażony ryż z dodatkiem szafranu. Ta akurat jest z kurczakiem i owocami morza
tapas
Wspólnie z Anią życzę Wam cudownego obżarstwa każdym rodzajem kuchni i abyście spełnili wszystkie dane obietnice każdego dnia roku, a dla tych, którzy mocno świętują, życzenia, aby rok 2013 był lepszy od 2012, ale gorszy od każdego następnego :)
Tym
razem coś z serii podróże małe i duże. Jeśli szukacie
pomysłu na weekendowy wypad, a nie jesteście zapalonymi narciarzami, polecam Kazimierz Dolny. My byliśmy tam podczas
ubiegłorocznych wakacji i muszę przyznać, że warto tam pojechać. Sam Kazimierz
jest jednak w sam raz na dwa - trzy dni, dlatego warto wybrać się również do
okolicznych miast, np. do Nałęczowa i Lublina. Spędziliśmy tam pięć dni - trzy
w Kazimierzu i Janowcu (po drugiej stronie Wisły) i po jednym w Nałęczowie i Lublinie.
Jeśli
chodzi o kwestie praktyczne, noclegi są tam w naprawdę przystępnych cenach, z
kolei ceny w sklepach, restauracjach czy na stoiskach z szeroko pojętymi
pamiątkami (że o galeriach sztuki, które wyrosły tam jak grzyby po deszczu nie
wspomnę) są mocno wygórowane. Z tego powodu byłam bardzo zaskoczona, gdy
pojechaliśmy do Lublina i okazało się, że jest tam tanio jak nigdzie. Trafiliśmy
akurat na Jarmark Jagielloński - na wielu straganach można było kupić lokalne
przysmaki oraz szeroko pojęte rękodzieło, a ceny były kilkakrotnie niższe niż
np. na częstochowskich dożynkach czy jarmarkach przedświątecznych.
Zapraszam
do oglądania fotek i oczywiście zachęcam do odwiedzenia tych miejsc!
Urocze zwierzątka spotkane w drodze z Janowca ;)
Rynek w Kazimierzu nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia. W ciągu dnia w szczycie sezonu może i tętni życiem, ale tuż po zmroku jest na nim ciemno i niezbyt przyjemnie.
Można tutaj kupić ładne rzeczy, ale uważam, że nie ma sensu przepłacać w Kazimierzu - lepiej jechać do Lublina.
Panorama Kazimierza widziana z Góry Trzech Krzyży
Kamienica pod św. Mikołajem i Krzysztofem
Nałęczów :)
Lublin
Wąwóz korzeniowy w Kazimierzu
My pojechaliśmy do Kazimierza za Twoją namową. Niestety nie udało nam się wybrać wspólnie latem, dlatego nam przypadła jesień - i dobrze, bo okazało się, że w październiku jest tam równie pięknie, choć zimno :). Zatrzymaliśmy się w domu przy ulicy Czerniawy 6 (http://www.kazimierzdolny.pl/studia/27607/), gdzie można wynająć małe apartamenciki, które są bardzo przytulne, a gospodarz jest przemiły i pomocny. Myślę, że Kazimierz jest urokliwym miasteczkiem, które warto odwiedzić i jeśli ktoś lubi ciszę, spokój i długie spacery, to jest to miejsce w sam raz dla niego. Będąc tam nie mogliśmy również nie zapuścić się dalej i wybraliśmy się do Pałacu w Kozłówce i do Lublina gdzie TRZEBA odwiedzić restaurację "Czarcia łapa" (http://czarcia.com/), w której jedzenie jest obłędne.
P.S. Był to nasz wyjazd zaręczynowy :)
Karolina
Wracaliśmy przez Sandomierz i było to pierwsze miejsce,
które mnie nieco rozczarowało. To miasteczko, w którym można zatrzymać się na
godzinę, ale na pewno nie przyjechać na weekend.
Kierunek wschodni jednak ma w
sobie jakiś niepowtarzalny urok :) Na pewno jeszcze się tam wybierzemy! Ania
Ania:Zaczynam właśnie drugie pudełko chusteczek… Za parę dni święta, a mnie – jak na złość – dopadło przeziębienie gigant. Całe szczęście, że prezenty już kupione i nie muszę się ruszać z domu. Trochę irytuje mnie coroczne grudniowe pytanie: „Jak tam u ciebie święta, daleko?”. Jak u Ciebie?
Karolina: U mnie na razie nie ma wcale świąt, bo całymi dniami siedzę w pracy, snieg stopniał i nie czuję żadnej atmosfery. Trochę wspomagam się Sinatrą, bo on dla mnie brzmi jak święta, jak miłość... Ogarnę się dopiero w sobotę, zacznę ubierać choinkę i powoli przygotowywać szamę. Gdzie wigilia w tym roku?
Ania:Nie pytaj, tegoroczna wigilia to temat tabu! A Wy jedziecie do Jędrzejowa? Wczoraj na hiszpańskim zrobiło się świątecznie, bo daliśmy naszym prowadzącym prezent, bardzo się ucieszyli, a ponieważ są Włochami, to po włosku (czytaj: ściskająco i wylewnie) nam dziękowali. Naprawdę było miło. Ja jakoś nie czuję tej świątecznej magii, nie potrafię jej odnaleźć. Jutro przywiozę choinkę, więc może się to przynajmniej trochę zmieni, ale póki co nie pachnie u mnie świętami - zresztą i tak nic nie czuję... Co uważasz za świąteczne must have? Pytam i o przedmioty, i o jakieś głębsze przemyślenia.
Karolina: Ja zawsze kochałam święta, bo mam bardzo dużą rodzinę i bywały u nas wigilie na kilkadziesiąt osób. Dlatego święta kojarzą mi się ze śmiechem, ciepłem, radością i prezentami. Niestety osoby, które były wtedy dziećmi (w tym ja), podorastały, pozakładały rodziny i mają już osobne wigilie. Żeby mieć wspólną, musielibyśmy chyba teraz wynajmować jakieś hale przemysłowe Zamisat tego łazimy sobie teraz i odwiedzamy się wzajemnie całe dnie, dlatego jest przyjemnie, ale i troche męcząco, bo jest ich pokaźna gromada, no i u każdego zastawiony stół... Dlatego też jeśli słyszę potem w pracy, że powinnam być żywsza, bo pewnie odpoczęłam w święta, to mną telepie. Chyba nigdy w życiu też nie byłam na jednej wigilii. Kiedyś najpierw w rodzinie mojej mamy, potem u ojca. Później doszedł jeszcze Andrzej, więc najpierw tu - w Krakowie z jego rodziną, a potem autem do Jędrzejowa do dziadka i ciotek, żeby zakończyć u rodziców ojca. W zeszłym roku było nieco odmiennie, bo po raz pierwszy zebralismy naszych rodziców i zrobiliśmy wigilię u nas(co będzie chyba naszą nową tradycją), a potem oczywiście do Jędrzejowa:)W tym roku jest inaczej... Będzie mi bardzo ciężko. Straciłam dwie osoby, z których jedna była jak moja druga matka, a trzecia bardzo ciężko zachorowała. Dlatego na razie udaję, że wszystko jest jak dawniej, kupuję prezenty, planuję, ale tak naprawdę cholernie boję się tych dni.
Ania: W tych warunkach trudno niestety o świąteczną magię. U nas było tak, że wigilia i pierwszy dzień świąt były zarezerwowane dla rodziny (u jednych rodziców spędzaliśmy wigilię, a do drugich jechaliśmy następnego dnia na obiad), z kolei drugi dzień był tylko dla nas. Teraz jednak nie możemy sobie pozwolić na taki luksus, bo Andrzej drugiego dnia pracuje. Dlatego tym bardziej nie będzie jakoś świątecznie. Zresztą ja najbardziej nie lubię tych wszystkich przygotowań, zwłaszcza zakupów. Najchętniej zrobiłabym je już w listopadzie, ale niestety niektóre rzeczy trzeba kupić tuż przed wigilią, żeby były świeże. Te wszystkie przygotowania kojarzą mi się głównie z korkami na ulicach i nerwową atmosferą w sklepach. Lubię jednak tę ostatnią fazę, gdy w wigilię przygotowuję rybki, barszcz, paszteciki z pieczarkami, piekę ciasto. Dopiero wtedy włączam sobie kolędy, robi się świątecznie i pachnąco...
Karolina:Jak byłam młodsza, to wszystko zaczynało się w szkole. Najpierw ubieraliśmy salę, potem było losowanie prezentów, wigilia klasowa... No i to upragnione wolne. Rodzice byli w pracy, więc ja siedziałam sama, słuchałam tych wszystkich świątecznych piosenek i stroiłam mieszkanie. Uwielbiałam to. Teraz niestety jest inaczej, nie bardzo jest czas na to, żeby sie podelektować, ale ja jestem zdecydowanie komercyjno-świąteczna. Andrzej marudzi, że wkurza go to, że ozdoby pojawiają się już 3 listopada, a ja to uwielbiam i jeśli to sprawia, że ludzie lepiej się czują i ich to rozmiękcza, to niech ubierają zaraz po wakacjach.
Ania:Mnie też to wkurza! Zresztą zawsze suszyłam pomarańcze, miałam wianek na drzwiach, a w tym roku nie mam nic świątecznego i będę mieć tylko choinkę. A wracając do tych listopadowych motywów bożonarodzeniowych, to na pewno jest to jeden z powodów, dla których święta powszednieją. I mnie też spowszedniały, ale z tego, co widzę u znajomych - świąteczne nastroje wracają, gdy w domu pojawiają się dzieci. Wtedy chyba dopiero chce nam się tak celebrować, starać się, żeby pokazać im tę magię, a może też po to, by samemu poczuć ją na nowo...
Karolina:Ja nie chciałabym, żeby w moim domu święta kiedykolwiek spowszedniały. Nie chcę ich też unowocześniać. Chcę jeść karpia, choć to PRL-owski wynalazek, a nie jakieś tam łososie z cytrynką, szczupaki czy sandacze. Wkurza mnie - owszem - ilość ości, ale jem go tylko raz w roku. Chcę barszcz z uszkami, zupę grzybową z makaronem (grzybki zawsze ze zbiorów Janka, czyli mojego taty). Mamy też kaszę ze śliwkami, kapustę z grzybami, kompot z suszu, który uwielbiam, choć tak wiele ludzi go nieznosi, makowiec. Specjalnością mojej babci są pierogi z kapustą i grzybami, czasem mamy też kutię, a w tym roku mama postanowiła też zrobić pierogi z wędzonymi sliwkami. A Wy czym się zajadacie?
Ania: Jak wcześniej wspomniałam, tegoroczna wigilia jest tematem tabu - stąd też nie bardzo się orientuję, co się na niej pojawi. Wiem, że ja zrobię jakąś rybną zapiekankę, barszcz czerwony i paszteciki. Na święta upiekę szarlotkę, a sernik (bo nie wyobrażam sobie bez niego świąt) kupię. Na pewno zrobię jakąś sałatkę, którą zabierzemy do moich rodziców. A co do karpia, to nigdy go nie jem, Andrzej zresztą też nie. Zamierzam kupić dorsza - mrożonego. W ogóle bardzo to dla mnie przykre, że te biedne karpiki są traktowane w sklepach w taki niehumanitarny sposób.
Karolina:hehe chyba nie ichtionarny ale nie myśl sobie, że ten twój dorsz był grzecznie proszony o to żeby sam zmarł. Ania:Tak myślę :P
Postanowiłam zrobić sobie porządki w zdjęciach i tym samym powrócić do cyklu podróże. Człowiek - jak tylko dostaje aparat do ręki - od razu staje się Azjatą i "cyka", co tylko zobaczy, bo "przecież może mnie tu już nigdy nie być". Zamiast usiąść grzecznie, pogrupować i pousuwać miliony zbędnych ujęć, żeby nikt oglądając się nie nudził, to nie! Wraca do domu, pod wpływem świeżych emocji pokazuje wszystkim setki - ba! - tysiące zdjęć, a tak naprawdę po chwili pokaz slajdów interesuje już tylko jego...
A te biedne zdjęcia zalegają potem na kolejnym dokupionym dysku i pokrywają się binarnym kurzem. Dlatego ja obiecałam sobie, że zrobię z tym porządek i tak oto powolutku będę Wam pokazywała, co drzemie w moich terabajtowych szufladach.
Na początek zabieram Was na wycieczkę do Katalonii. Myślałam, że zmieszczę się w jednym poście, ale się przeliczyłam, bo oglądając zdjęcia przeniosłam się w czasie, rozmarzyłam i trudno było mi wybrać 10 fotgrafii. Dlatego będę je dawkować.
Jako pierwsze ukażą się Waszym oczom dwa cudowne średniowieczne miasteczka: Rupit i Besalu. Wąskie brukowane uliczki, schody, na których zastygła lawa, most linowy, architektura romańska... To wszytsko w miejscach, w których do tej pory mieszkają ludzie. Niesamowite było chodzić po tych urokliwych miasteczkach, kiedy ze szkoły na przerwę (niczym w Bullerbyn) wyskoczyło około 6 dzieci z tamtejszej szkoły :)
ten napój to Ratafija, nalewka orzechowa (mniam :), tradycyjnie pije się ją bezpośrednio z dzbanka, ale żeby było higienicznie, nalewa się ją z odległości.
Gdy zatrzymaliśmy się w restauracji położonej na szczycie góry, prowadzonej przez księdza, dostaliśmy kataloński specjał, który nieco odbiegał od moich wybrażeń o hiszpańskiej kuchni, ale był niezły :)Wino pochodziło z prywatnej winnicy księdza.
Tymi zdjęciami bardzo chciałabym Was zachęcić, żebyście nie zapominali o takich miejscach, kiedy będziecie w Hiszpanii. Jeśli macie jakiekolwiek pytania, piszcie, ale teraz zapraszam na kilka fotograficznych wspomnień:)