expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 21 sierpnia 2013

Faszerowana papryka



Cześć!
Długo czekałam na paprykę za 4 zł, ale w końcu się doczekałam! Paprykę mogę jeść na wiele różnych sposobów – począwszy od świeżej na kanapkach, a skończywszy na marynowanej. Tym razem jednak naszła nas ogromna ochota na faszerowaną :) To jedno z naszych ulubionych dań, więc polecam bardzo!

Składniki:
- 6 czerwonych papryk (pewnie z powodzeniem mogą być zielone czy żółte, ale ja wolę czerwone)
- 6 plastrów żółtego sera
- 0,5 kg mięsa mielonego
- 2 woreczki ryżu
- 30 dag pieczarek
- 1 cebula
- 3 ząbki czosnku
- puszka krojonych pomidorów
- szczypta soli, pieprz, odrobina chili, zioła prowansalskie

Ryż gotujemy ok. 7 minut. Cebulę i pieczarki kroimy w drobną kostkę, czosnek przeciskamy przez praskę, dodajemy sól, a następnie przez chwilę podsmażamy na łyżce masła. Dodajemy mięso mielone i smażymy przez jakieś 4 minuty. Następnie dodajemy połowę puszki pomidorów, przyprawy i ryż. Całość mieszamy. Farsz już gotowy – mięso nie musi być całkowicie dosmażone, bo bez problemu upiecze się w paprykach.
 
Paprykom odcinamy „kapelusze”, usuwamy gniazda nasienne i białe błony, po czym wypełniamy farszem, przykrywamy plasterkiem sera i „kapeluszem”. Na dno naczynia żaroodpornego wkładamy pozostały farsz i połowę puszki pomidorów, ustawiamy ciasno papryki i przykrywamy. Zapiekamy w piekarniku (180 stopni, termoobieg) przez 45-60 minut (w zależności czy lubimy paprykę lekko chrupiącą, czy miękką).
Smacznego!
 

wtorek, 13 sierpnia 2013

gruby i chudszy

Karolina: W podstawówce bardzo długo byłam najwyższa. W czwartej klasie, kiedy inne dziewczynki można było odróżnić z przodu tylko dlatego, że miały brodawki, ja nosiłam już pierwszy stanik, rozrosły się moje biodra. Bardzo szybko moja sylwetka zyskała kształt klepsydry. Minęło trochę czasu zanim to zaczęło być moim atutem. Niestety od kiedy pamiętam w naszym społeczeństwie obowiązywał kult super szczupłej laski więc nieustannie się odchudzałam. Na nic to, że byłam w pełni proporcjonalna ( w biuście i biodrach 105, a w pasie 75 cm), ale ciągle byłam krąglejsza od koleżanek w rozmiarze 34 i 36. Dzięki naprzemiennemu jedzeniu i nie jedzeniu zmieniałam się z rozmiaru 38 na 40, z 40 na 42 i tak w kółko, aż w końcu zaczęła się tylko jedna tendencja - wzrostowa. Przyczyniły się do tego zaburzenia hormonalne. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, że aż tak bardzo tyje. Ciuchy przestały pasować, zaczęłam się wkurzać, ale nie wiedziałam, że jest aż tak źle. Znajomi robili dobrą minę. Pewnego dnia pojechałam do rodziny i gdy weszłam do kuchni usłyszałam od mojego brata : " O rany! Dlaczego zjadłaś Karolinę?!"
To był początek serii bardzo "miłych" przytyków. Pomijam fakt, że moja mama non stop robiła mi wykłady na temat cukrzycy, miażdżycy i zatorowości to na dodatek każdy miał dla mnie jakieś inne "dobre rady" i pytania "kiedy zamierzam schudnąć?".
Zdarzyło mi się też kilka razy, że ktoś zaczepił mnie na ulicy i chciał mnie nawracać na drogę chudzielstwa.
Dlatego ja pytam: kto dał Wam prawo do tego żeby wtrącać się w moje życie? Ja nie zatrzymuję na ulicy ludzi i nie radzę im żeby umyli tłuste włosy czy wprawili sobie zęby. Nie rozumiem też dlaczego, kiedy społeczeństwo ma do czynienia z zaburzeniami łaknienia takimi jak anoreksja czy bulimia to uruchamia się cały łańcuch pomocy: rodzina, psycholog, dietetyk... Natomiast, kiedy ludzie widzą grubasa to pierwsze co im się nasuwa na myśl to, że są obleśni i leniwi. Nikt nie pomyśli o tym, że też potrzebują pomocy, wsparcia, czasem odwyku. 
Wyobraźcie sobie, że od jedzenia można się tak samo uzależnić jak od papierosów, alkoholu czy narkotyków, ale pozostałe można całkiem odstawić, a żarcia niestety nie.

Ania: Lepiej tego ująć nie mogłaś! Ja może nie będę się wdawać w szczegóły na swój temat... Chciałabym tylko dodać, że każdy z nas chce kochać i być kochanym - i grubi, i chudzi. Bez względu na wygląd zewnętrzny, wszyscy mamy w pewnym stopniu podobne pragnienia, potrzeby, marzenia. Poza tym, kto powiedział, że wszyscy muszą być tacy sami? I pewnie, że niemal każda osoba z nadwagą czy otyłością po cichu marzy o tym, żeby być szczupłym, ale zapewniam, że teksty typu: "weź się za siebie", "jak ty wyglądasz?", "zaniedbałaś/eś się" jeszcze nikomu nie pomogły, a juz na pewno nie sprawiły, że przechodzi się na dietę i chudnie. Raczej idzie do sklepu i kupuje paczkę ciastek ;)
Niejednokrotnie słyszałam od różnych ludzi, że cenią mnie za to, iż potrafię wysłuchać, ale nie osądzam, nie oceniam i nigdy nieproszona nie udzielam rad. To taka mała dygresja. Bo tak sobie myślę, że nikt z nas nie ma monopolu na wiedzę i to, że ktoś jest gruby/chudy/ma tłuste włosy/połamane paznokcie czy co tam jeszcze, nie znaczy, że potrzebuje mędrca, który przyjdzie i mu o tym powie. Na ogół ludzie o tym wiedzą, naprawdę. Podobnie jak grubi wiedzą, że są grubi i nie potrzebują komentarzy typu "ale ci się przytyło", by to dostrzec.
Zapewne fajniej jest nosić rozmiar S niż XL (nie, żebym próbowała wciskać się w S!), ale w zasadzie często chudym (czytaj: normalnym) bardziej przeszkadza grubość grubych niż samym zainteresowanym.
A dlaczego? No właśnie tego nie wiem.


Może Wy wiecie?

Pozdrawiamy
Ania i Karolina

piątek, 9 sierpnia 2013

balsamy do ciała

Karolina: Nie jestem jakoś wybitnie wierna balsamom do ciała. Oczywiście są takie, do których już nigdy nie wrócę i te, które kupuję co jakiś czas przeplatając nowościami. Należę do osób, którym tylko czasem zdarza się nie posmarować jakimś mazidłem po wyjściu spod prysznica. Kocham kosmetyki i gdyby pozwalały mi finanse i metraż, to moja łazienka pewnie wyglądałaby jak drogeria, choć co jakiś czas robię sobie detoks i wyrzucam wszystko, czego przestałam używać i obiecuję sobie, że nie kupię nowego zanim nie zużyję wszystkiego do końca. 
Na ten moment mogę przedstawić moje the best of w pielęgnacji ciała. Kolejność nie ma tu znaczenia.

- Fenjal Intesive body milk - jest genialny! Smaruję nim delikatnie osuszoną ręcznikiem skórę. Jest bardzo wydajny i - jak na mleczko - ma bardzo lekką konsystencję. Pozostawia delikatny film na skórze, ale nie lepi się. Naprawdę na długo nawilża.


- Masło do ciała o zapachu pomarańczy - dostałam je od mojego męża. Pochodzi z "Mydlarni św. Franciszka". Używam go zimą, bo jest zbyt tłuste na lato. Ma boski zapach, a skóra jest po nim bardzo miękka, ale i bardzo tłusta. Służy mi nie tylko jako balsam, ale i jako perfumy, bo ma bardzo intensywny zapach.




- Oliwka dla dzieci. Najbardziej lubię tę z Rossmanna, bo praktycznie nie pachnie. Na drugim miejscu są te w żelu firmy Johnson&Johnson. Kiedy miałam wannę, wlewałam oliwkę bezpośrednio do kąpieli, a ona zatrzymywała się na skórze. Teraz, gdy mam prysznic, smaruję nią mokrą skórę i po chwili wycieram ręcznikiem.


- Balsam pod prysznic Nivea to dla mnie ostatnio absolutny hit! Mam granatowy. Mogę się nim posmarować nawet w upalne dni. Czuję, że skóra jest nawilżona i ani trochę się nie lepi.

Ania: Kilka dni temu wspomniałam Karolinie, że odkryłam balsam stworzony dla mnie. Jakoś tak rozmowa zeszła na inne tory i nie wdawałyśmy się w szczegóły. Dzisiaj Karolina mówi: "Czy ten Twój balsam to Nivea pod prysznic?" Byłam bardzo zdziwiona, gdy okazało się, że i Jej - znawczyni tematu przypadł do gustu ;) 
Ja na temat balsamów mam niewiele do powiedzenia, bo dotąd ich nie znosiłam. Zawsze przeszkadzało mi to, że nie wchłaniają się w ciągu 2 sekund i pozostawiają na skórze okropną lepką warstwę. Kupowałam coś od czasu do czasu, ale nie znoszę ich używać, dlatego nie mam ani żadnego, do którego byłabym jakoś przywiązana, ani nawet takiego, który potrafię wymienić z nazwy. 
Aż do teraz! Wraz z "Twoim Stylem" dostałam próbkę Nivei pod prysznic, oczywiście byłam bardzo sceptyczna, ale już po pierwszym użyciu odkryłam, że to jest to! Jest rewelacyjny i bardzo wydajny (próbka wystarczyła mi na 3 użycia). Teraz kupiłam sobie biały, używam go codziennie - czasem po porannym prysznicu, czasem po wieczornym, a zdarza się, że nawet 2 razy dziennie, co w moim przypadku jest wręcz szokujące. 

Podsumowując: skoro balsam przypadł do gustu i Karolinie, i mnie - możemy go z czystymi sumieniami polecić :)

Pozdrawiamy :)



środa, 7 sierpnia 2013

szefowie- wrogowie?

Zaliczyłam już w życiu kilka prac. Zaczynałam od sprzedawania z ciocią na targach, sprzątania za kasę, roznoszenia gazet i innych drobiazgów, które mogą robić nieletni.
Po skończeniu liceum postanowiłam poszukać sobie czegoś poważniejszego, co przyniesie mi więcej zysku. Nie chciałam nadal doić kasy od rodziców. Nagle w momencie poczułam, że już chyba nie wypada, poza tym to przykre, kiedy prawie dwudziestolatek robi rodzicom wyliczankę, ile potrzebuje na koncert, kino, piwo, taksówkę, itd.
Znalazłam więc pierwszą poważniejszą pracę i wszystkie pieniądze, jakie w niej zarobiłam, wydałam oczywiście na wakacje :) Nie zwracałam uwagi na to, jak ktoś mnie traktuje i czy należą mi się jakieś prawa pracownicze, bo byłam tak ogromnie podjarana wizją, że w ogóle pracuję i jestem już taka niezależna.
Potem chciałam, żeby było mi coraz lepiej, aż dotarłam do miejsca, w którym nie zarabiałam kokosów, ale szerzyła się przede mną wizja poznania nowej dziedziny wiedzy i ogromu nauki. Postanowiłam zainwestować w swoje przyszłe umiejętności, choć mój portfel nieco zeszczuplał. Na szczęście z czasem i wzrostem umiejętności sakiewka wracała do "normy" (normą są tu zarobki, które tak naprawdę w krajach rozwiniętych są żartem).

Niestety okazało się również, że trafiłam na szefów, którzy zdobyli dyplom z dziedziny mobbingu. Wykorzystywanie do cna, fochy, mszczenie się za L4, knucie dla skłócenia pracowników, telefony o każdej porze, wymyślanie coraz to nowych obowiązków bez dodatkowej zapłaty, a co najgorsze, musiałam podpisać odpowiedzialność materialną za rzeczy, do których nie tylko ja miałam dostęp, a które dziwnie ginęły albo pojawiały się w systemie... Oczywiście do tego dochodziło również przekonanie, że nic tak naprawdę nie znaczę i nigdzie nie będę miała lepiej.
Z pewnością nie tylko ja mam takie doświadczenia. Długo nie mogłam się zmobilizować, żeby coś zmienić. Zawsze było coś, co mnie tam trzymało. Pewnie wszystko to sprowadzało się do syndromu sztokholmskiego.
Płakałam, złościłam się, nie mogłam spać. Praca całkowicie zdeterminowała moje życie. Nie potrafiłam nawet odpocząć, bo ciągle czułam, że coś nade mną ciąży. Wiecznie byłam spięta i poddenerwowana. A najgorsze jest to, że nie jestem chirurgiem, sędzią czy śledczym. Mój zawód nie wiąże się z odpowiedzialnością za cudze życie, ergo - nie jest on wart wrzodów czy depresji.
Pewnego dnia, kiedy poczułam, że czara goryczy już się przelała, zaczęłam szukać pracy. 
ODESZŁAM!
ZNALAZŁAM!
Nagle okazało się, że w takiej samej branży może być zupełnie inaczej. Teraz wiem, że szefowie potrafią mówić ludzkim głosem, że w pracy można się uśmiechać i nie trzeba się bać. Moja wydajność znacznie wzrosła. Nie chodzę już do pracy za karę. Usłyszałam na rozmowie kwalifikacyjnej, że trzeba dbać o pracowników, bo oni są wizytówką firmy i jeśli im będzie dobrze i będą chodzić do pracy z przyjemnością, to wszystko inne też będzie dobrze prosperowało. I wiecie co? Okazało się, że mówili prawdę, że to nie były czcze gadki.

Może więc powinna istnieć jakaś instytucja, która zamiast zwalniać pracowników, robiłaby to z pracodawcami? :)
Chciałabym wysłać informację w świat, że naprawdę może być inaczej. Nie bójcie się zmian, bo jeśli nie od razu przyniosą coś pozytywnego, to przynajmniej pokażą inną perspektywę. Nie dajcie sobie wmówić, że lepiej zostać tam, gdzie jesteście, nawet jeśli nie jest kolorowo, bo gdzieś indziej może być jeszcze gorzej. Może też być lepiej. Mnie jest :)

Pozdrawiam
Karolina





wtorek, 6 sierpnia 2013

dieta-cud ;)



Wypluj płuca z Chodakowską, pij 100 litrów wody dziennie, jedz 5 posiłków o stałych porach (jak to się ma do dnia, który trwa od 10 rano do 2 nad ranem?!), w żadnym wypadku nie podjadaj, itd. ……….

Tak, tak, może sałata z sałatą jest pyszna, tylko ja jeszcze nie trafiłam na tę właściwą odmianę. Widocznie nie do kupienia w Biedronce! Czekolada to samo zło, fakt, szkoda tylko, że takie pyszne… A okrągłe bułki półfrancuskie od Famuły – poezja smaku. Że o 3bicie (dla niewtajemniczonych – takie ciacho) nie wspomnę. No cóż, nigdy nie byłam wybitnie asertywna, a te przeróżności-pyszności to nieźli kusiciele, naprawdę! Ale przynajmniej jestem bardzo aktywna fizycznie – jeżdżę na rowerze – przy dobrych wiatrach nawet 2 razy w tygodniu :P Do tego milion razy dziennie stukam palcami w klawiaturę, a to przecież też się liczy. 

A dzisiaj skradłam Idze z facebookowej tablicy taki oto wdzięczny obrazek:


Nie mam nic do dodania!

Pozdrawiam,
Ania