expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

czwartek, 20 listopada 2014

new life

Dłuuuuga przerwa. Przerwa na życie w sieci oznacza życie w realu. Zbyt dużo się zadziało, żeby można było pisać, choć to nie tak, że nie było na to czasu. 
Może teraz będzie inaczej. 
Od czego zacząć? W okolicach czerwca miałam poważna rozmowę z najważniejszą instytucją na świecie- ŻONĄ SZEFA. Wszyscy chyba dobrze wiedzą, że to najważniejszy organ pracy powołany do tego by pełnić bardzo ważną funkcję- przypierdalanie się. Ponieważ kończyła mi się umowa na okres próbny to trzeba było znaleźć kilka argumentów żeby wpędzić mnie w kompleksy, pozamiatać mną podłogę, nieco mnie zgnoić żeby móc mi dać wreszcie porządną umowę za którą będę wdzięczna jak za butlę tlenową pod wodą. Starym dobrym sposobem usłyszałam, że jestem całkiem do dupy i oczywiście mogę zostać w firmie, ale musimy negocjować warunki. Miałam na to weekend. Przemyślałam i postanowiłam w myśl zasady Michała Milowicza powiedzieć "Dolores, jestem zbyt młody i zbyt przystojny żeby za to płacić" dlatego nie przestraszyłam się wizji zwolnienia i postawiłam na swoim. W głowie miałam już swój plan B. 
Udało się, poprzestali na moich warunkach, a w tym samym miesiącu dostałam jeszcze kilkaset złotych premii. Ale pomyślałam: czy tak już będzie zawsze? Czy cięgle będę musiała słyszeć jakieś głupoty i zastraszanie w celu motywacji? O nie! Ja już to przerabiałam. Zbliżają się moje trzydzieste urodziny i czas coś z tym zrobić.
Wdrążyłam w życie plan B, którym był...wyjazd za granicę.
Nie była to łatwa decyzja, bo musiałam zrezygnować z ciepłej posadki, wyprowadzić się z mieszkania, wynająć je, zacisnąć pasa i oszczędzić trochę kasy na wyjazd... No, ale w ferworze przypływu adrenaliny i endorfin- klamka zapadła. Pragnęłam spróbować czegoś nowego, żeby nie zarzucić sobie nigdy potem, że nie zbliżyłam się do swoich marzeń.
Wszystko było dobrze do momentu, w którym dopadła mnie rzeczywistość. Jakieś trzy tygodnie wcześniej, kiedy spotykałam się z bliskimi ludźmi żeby się "pożegnać", chodziłam ulicami Krakowa zaczęłam mieć ogromne wątpliwości. Co ja zrobiłam? Już nie ma odwrotu. A jak się nie uda? 
Najbardziej bałam się siebie, swojej przewlekłej, depresyjnej natury. Trudno. Muszę się przekonać.
15 września, w drugą rocznicę ślubu pożegnałam się na lotnisku z mamą, Andrzejem i wsiadłam do samolotu do Bristolu.
Jestem tu. Minęły dwa miesiące. Jak jest? Czy to był wielki krok naprzód czy może na razie cofnęłam się o jeden żeby móc potem zrobić dwa do przodu?
Dam znać.
Wracam do pisania.
Dzięki J. :)

Pozdrawiam
Karolina

środa, 13 sierpnia 2014

napiwek

Cześć.
Lato powoli dobiega końca, co można odczuć wieczorami, kiedy robi się szybciej ciemno i dość chłodno.
Z jednej strony szkoda, ale z drugiej nienawidzę upałów. Żebym się chociaż na nich topiła jak słonina i była coraz mniejsza to może kochałabym tę porę roku. No, a tak kocham lato... nad morzem, a że Kraków nie jest nadmorskim miasteczkiem to jaram się swoją klimatyzacją w pracy.
Jak się nieco ochładza to szalenie miło jest wyjść wieczorem na coś pysznego. Ja zdecydowanie preferuję Kazimierz jako bazę wypadową. Dlaczego? O tym w innym poście. Nie lubię jednak siedzieć w jednym miejscu, tylko staram się odwiedzić kilka jednego wieczoru. Przede wszystkim dlatego, że pięknych i klimatycznych miejsc jest tak wiele, że szkoda mi siedzieć w jednym.

Idziemy do knajpy/ restauracji, zamawiamy, jemy, pijemy i nagle przychodzi moment , w którym prosimy o rachunek. I tu zaczyna się pytanie czy dać napiwek i -jeśli tak- to ile? 
W niektórych krajach jest opcją dodatkową, w innych obowiązkową, a jeszcze gdzie indziej - jak np. w Japonii- są szczytem nietaktu, ponieważ Japończycy uważają, że pensja jest dla nich wystarczającym wynagrodzeniem za ich pracę.
Przyjęło się dawać TIP  przede wszystkim kelnerom, barmanom, fryzjerkom i taksówkarzom. W naszym kraju zwyczajowo jest to 10- 15 % wartości rachunku, ale za co tak naprawdę płacimy?
Według słowników, napiwek jest dodatkowym wynagrodzeniem za dobrze wykonaną usługę. Dlaczego więc mamy dawać go tylko wybranym zawodom? Przecież wszystkie te zawody, którym zwykliśmy wręczać TIPY mają- jak wszyscy inni- konkretne wynagrodzenie. Ba! Taka kelnerka w ciągu godziny nie jest przecież dla nas na wyłączność, ale obsługuje innych. Dlaczego więc nie damy napiwku Panu, który tłumaczy nam przez godzinę czym różni się ta pralka od tamtej, Pani, która dwie godziny zachwala naszą figurę w różnych  sukienkach i biega ciągle przynosząc nam nowe rzeczy czy choćby komuś, kto raz w tygodniu wywozi nasze śmieci? Przecież ci ludzie tez wykonują usługi.

Sprzedawca jest dziś nazywany asystentem sprzedaży, a co za tym idzie na jakiś czas staje się naszym osobistym asystentem. Jeśli idziemy wybrać np. pierścionek zaręczynowy, taki asystent towarzyszy nam przez cały czas, podaje, zachwala, mierzy, pomaga wybrać, a potem kierujemy się do kasy, grzecznie dziękujemy i wychodzimy. Dlaczego? Czemu ten ktoś nie dostaje napiwku? Przecież poświęcił czas (piętnaście minut, godzinę, dwie) TYLKO nam. 


Ja sama zostałam obsłużona rewelacyjnie przez kelnerów jakieś... dwa razy w życiu. I była to taka obsługa, że miałam ochotę dać nie 15, a 100% ( Ukłonu dla Panów w lublińskiej  "Czarciej Łapie" i krakowskiej "Miyako Sushi") poza tym na ogół obsługa jest przeciętna albo beznadziejna. Dlaczego więc powinnam wtedy nagrodzić kogoś, kto bez większych emocji wykonał swoją pracę?
Nie jest to post atakujący kelnerów albo promujący moje skąpstwo. Po prostu uważam, że jeśli w jakimkolwiek kraju pojawia się forma nagradzania za dobrą usługę to powinna działać wśród wszystkich zawodów, w których "służymy" i możemy odwdzięczyć się drobną sumą w ramach podziękowania.

Pozdrawiam
Karolina

wtorek, 29 lipca 2014

ranking wyciskaczy łez

W drugiej części moich filmowych rankingów postawiłam na tzw. WYCISKACZE ŁEZ.
Dość trudno jest mi wypisać tu wszystko, co powoduje, że ryczę, bo jest bardzo wiele takich rzeczy. Zdarza mi się to nawet w trakcie reklam. Ronię łzę na romansach, ale bardziej wzruszają mnie inne rodzaje uczuć niż standardowe młodzieńca do dziewczęcia. 
Przedstawiam Wam filmy, na których płaczę absolutnie zawsze i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć mi, że "to tylko film". Kolejność jest przypadkowa.

- Stalowe magnolie


- Odrobina nieba



- P.S. Kocham Cię



- Zielona mila





- Róża



- Gran Torino


- Bez mojej zgody



- Niech będzie teraz



- Chłopiec w pasiastej pidżamie



- Za wszelką cenę





- Edward Nożycoręki



- Mój przyjaciel Hachiko


- Nietykalni




- Służące



- Ciekawy przypadek Benjamina Buttona



- Życie jest piękne





- Filadelfia



-Waleczne serce



- Człowiek słoń






- Leon Zawodowiec



- Titanic



- Lista Schindlera



 - Słodki listopad


- Miasto aniołów



- Cinema Paradiso





A co z was wyciska łzy?

Pozdrawiam
Karolina

poniedziałek, 28 lipca 2014

Kijkowanie

Nordic walking odkryłam już dawno - jakieś 4 lata temu. Nie oznacza to jednak, że jestem jakimś zapaleńcem. Nic bardziej mylnego - moje życie w ogromnej części toczy się wokół krzesła i biurka z laptopem. Jeśli ćwiczenia, to zdecydowanie wolę ograniczyć się do dłoni i nadgarstków (a tym, którzy mają dziwne skojarzenia, wyjaśnię, że nie jestem transwestytą). Tak - stukanie na klawiaturze to zdecydowanie sport dla mnie :). A słyszeliście o zespole niespokojnych nóg? Ja mam coś w tym stylu, ale nazywam to zespołem niespokojnych dłoni - kiedy jadę samochodem i zdarzy mi się zatrzymać na czerwonym świetle, odruchowo wystukuję na kierownicy rytm piosenki, która akurat leci w radiu.



Dobra... Ten post pierwotnie miał chyba być o nordic walkingu, a nie o moich dziwactwach! :D



O zaletach pisać Wam nie będę, bo nie zamierzam bawić się w eksperta, którym nie jestem. Powiem natomiast, że w tym roku udaje mi się częściej niż kiedyś (ale nie oszukujmy się - wciąż zdecydowanie zbyt rzadko) wychodzić "na kijki". Tak się złożyło, że moja mieszkająca niedaleko Koleżanka też ma kijki, więc umówiłyśmy się na wspólne wypady. Nie powiem, plany na początku były naprawdę ambitne, ale specyfika zarówno mojej, jak i Jej pracy, a także przemęczenie, brak czasu i chęci (tak - bardziej z mojej strony) sprawiły, że udaje nam się pochodzić tylko od czasu do czasu. Nie zmienia to jednak faktu, że kijki są naprawdę fajne. Nie męczy się tak jak podczas biegania, a jednak o wiele bardziej niż w czasie spaceru. Jak dla mnie - optymalnie. Nie chodzimy z prędkością dźwięku, ale gdy już uda nam się wybrać, przemierzamy ok. 6-7 km. Łatwiej też dzięki temu się spotkać, bo gdy jest wspólny cel, to i nieco łatwiej znaleźć czas. Mam nadzieję, że wystarczy mi chęci, by wrócić do tego, co było na początku i wychodzić przynajmniej 2 razy w tygodniu.




Pozdrawiam,
Ania

środa, 23 lipca 2014

moje ratatouille

Atencjone, atencjone!
Mam kolejny przepis, który zmutowałam sobie na własne potrzeby. Kupiłam kiedyś w Lidlu (nie, to nie jest post sponsorowany) bakłażany i nie wiedziałam co z nich zrobić. Do tej pory znałam je głównie z musaki, którą zajadałam się w Grecji (oczywiście z baraniną, czyli MIĘSEM!)
Miałam jeszcze kilka innych składników, bo rodzice też przejęli się moją dietą...

Na same warzywa jestem jeszcze za cienka więc wymyśliłam sobie swoją wersję francuskiego ratatouille.

Składniki:
- bakłażan
- papryka biała i czerwona
-pomidory malinowe
-cebula
-czosnek
- cukinia
-ser kozi
-ser żółty
-makaron pełnoziarnisty
- pomidory z puszki
-czosnek
- pieprz biały
- zioła prowansalskie
- bazylia
-sól
- pieprz cytrynowy
- cukier



Pokrojone w plastry bakłażany polałam oliwą i posypałam ziołami prowansalskimi. Następnie zgrillowałam je na patelni (grillowej). Pozostałe składniki pokroiłam w plastry, a makaron ugotowałam al dente.


Następnie sporządziłam sos z pomidorów z puszki, odrobiny koncentratu, czosnku, białego pieprzu, pieprzu cytrynowego (jest dobry nie tylko do ryby) i odrobiny cukru żeby przełamać smak.



Warstwy zaczęłam układać następująco:
-makaron
-cukinia
-pomidory
-cebula
-bazylia
-ser kozi
-makaron
-papryka
-bakłażany
-żółty ser



Polałam to wszystko sosem i zapiekłam w piekarniku, bo niby gdzie miałam zapiec :)
Smak jest bardzo fajny, a zapiekanka cholernie sycąca.

Ponadto chciałam się pochwalić, bo od kilku dni wstaję wcześniej, chodzę z kijkami i w międzyczasie nadrabiam lektury w postaci audiobooków i... spadłam z wagi już 3,5 kilogram.
Oczywiście chciałabym znacznie więcej, ale powolutku, pomalutku...

Smacznego
Karolina

wtorek, 22 lipca 2014

faszerowane papryki

Jest lato, są wakacje i wszyscy mają sezon ogórkowy. My prawie wcale nie piszemy, Wy prawie nie czytacie :) 
W głowie szykuję sobie ważne dla mnie posty, ale jeszcze na nie trochę czasu.

Jakieś trzy tygodnie temu byłam u lekarza. Zrobiłam sobie badania przed wizytą u endokrynologa, a ponieważ w pracy mam wykupione dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne i nie muszę wysiadywać w "państwowych" klinikach, postanowiłam zrobić sobie kilka dodatkowych badań. A co! Wykorzystam tę kartę. Skonsultowałam się z moją mamą (zawód- biały kitel) i przedyktowała mi co powinnam zakreślić. Poszłam do jakiejś tam doktórki, internistki i bezczelnie położyłam jej kartkę z tym, na co powinna wypisać mi skierowania. Wypisała potulnie, bo przecież w prywatnej klinice lekarz staje się całkiem innym człowiekiem. Zrobiłam.
Na moje nieszczęście się mi zachorowało i musiałam jechać po antybiotyki i zwolnienia. Trafiłam na doktora, który tak się mną przejął, że czułam się zmobbingowana. Nigdy jeszcze nie trafiłam na kogoś, kto tak się mną zajmował i po dwóch dniach zadzwonił żeby zapytać jak się czuję.
Dobra, przechodzę do meritum. Okazało się, że do mojego chorobowego arsenału dołączyła dna moczanowa. Nie chce mi się o niej pisać, bo można jednym kliknięciem sprawdzić co to, ale dla mnie to wyrok! Życie bez... MIĘSKA! Zapomnij Karolinko o kotlecikach, zapiekankach mięsnych, nadziewanych roladkach, gulaszach, pasztetach i innych pięknych medium rare. Od tej pory raz w tygodniu mogę pozwolić sobie na rzucanie się na krwiste.

Musiałam przewartościować swoją kuchnię i teraz rzucam się zaledwie na warzywka i chudy nabiał. Na razie daję radę i na szczęście przydarzyło mi się to w porze obfitej w pyszności. Nie zmienia to faktu, że muszę kombinować i jest to dla mnie nowa sytuacja. bo mięsko było podstawą. Będę się więc w miarę możliwości dzieliła pomysłami własnymi i zerżniętymi z neta. 

Na początek faszerowane papryki. Oczywiście można to zrobić wszystkim, ale ja wymyśliłam taki oto farsz:

- ryż pełnoziarnisty (Uncle Ben's- uwielbiam go)
- suszone pomidory
- świeży pomidor
- cebula 
- oliwki czarne i/ lub zielone
- kapary
- ser feta

Ryż ugotowałam, a pozostałe składniki pokroiłam. Dodałam oregano, bazylię, sól, biały pieprz i słodką paprykę w proszku. Wszystko to "skleiłam" dolewając oliwę spod suszonych pomidorów i całość upchnęłam w papryce. Pierwszego dnia zapiekłam same, ale następnego polałam je sosem beszamelowym i zapiekłam razem.

Może Wam się do czegoś przyda. Ja uczę się gotować jarsko więc trzymajcie kciuki i enjoj.

Pozdrawiam 
Karolina

sobota, 28 czerwca 2014

dr hashimoto

Była sobie mała dziewczynka, która lubiła łapać różne choroby. Jej mama pracowała w służbie zdrowia i mówiono nawet, że dlatego dziecko tak bardzo ciągnie do szpitala. Bardzo szybko zaczęła rosnąć i dojrzewać. Co jakiś czas lądowała w szpitalu, ale na szczęście po czasie wszystko się unormowało.

Kilka dobrych lat później dziewczyna zaczęła strasznie tyć. Poszła więc do lekarza, który przepisał jej tabletki antykoncepcyjne żeby coś z tym zrobił, ale on stwierdził żartobliwie, że "nie tyje się od hormonów tylko od jedzenia" i tak ją z tym zostawił. Kiedy dziewczyna reprezentowała już sobą sporą kulkę, była rozdrażniona, wiecznie śpiąca i zmęczona poszła do innego lekarza i usłyszała, że dawkę hormonów jaką dostaje, powinna brać kobieta w trakcie menopauzy, u której gospodarka już przestaje cokolwiek produkować, a nie młoda dziewczyna.
Pani doktor starała się ją namawiać na inne hormony jednak dziewczyna zdecydowała się całkowicie je porzucić.
Wcale nie było lepiej. Waga wciąż rosła, dziewczyna była ociężała, apatyczna, depresyjna, a do tego doszła niekończąca się miesiączka. Trafiła na oddział ginekologiczny gdzie oczywiście stwierdzono- jak u co drugiej- zespół policystycznych jajników. Wybór był taki: albo leczymy się hormonalnie- przez antykoncepcje, albo zupełnie inaczej, ale przy kuracji pod żadnym pozorem nie można zajść w ciążę. Nauczona czym grozi pierwsze, postawiła na drugie. Niestety, niewiele się zmieniło. Spadał tylko nastrój. Raz nic nie jadła, raz rzucała się na jedzenie, raz się śmiała, a innym razem płakała nawet na reklamach, wszystko było okropne i nie do zniesienia, cały świat.
I wtedy trafiła do mądrej Pani Profesor, która wydała wyrok : MASZ HASHIMOTO!

A co to takiego?
To przewlekłe limfocytarne zapalenie tarczycy. Jest chorobą immunologiczną - organizm sam siebie niszczy. Tarczyca nie produkuje wystarczającej ilości hormonów, a jeśli one już się pojawią, zostają niszczone przez organizm.

Jakie są objawy?

Chorzy na Hashimoto mogą odczuwać stale chłód, osłabienie, zmęczenie, bóle mięśni, spowolnienie fizyczne i psychiczne. Może występować stan obniżonego nastroju, jawna depresja, choroba afektywna- dwubiegunowa, zaburzenie koncentracji, nerwowość, rozdrażnienie, bezsenność oraz tachykardia. Mogą pojawić się obrzęki, zwłaszcza na twarzy. 

Skóra jest sucha i szorstka, wypadają włosy. 
Przybieranie na wadze, wręcz otyłość często towarzyszy niedoczynności tarczycy. Występują dokuczliwe zaparcia, zatrzymywanie wody w tkankach, nadmierna potliwość. Krwawienia miesięczne stają się zbyt obfite.


Czym leczyć?
Niestety terapia trwać będzie już do końca życia i polega na doustnym podawaniu tyroksyny. Wiąże się to także z nieustanną opieka lekarską i częstym robieniem badań ponieważ dawka tyroksyny dziś jest dobra, a za kilkanaście dni może okazać się zbyt duża, co sprawia, że niedoczynność przeradza się w nadczynność co z kolei wywołuje inne objawy.






Rzecz jasna dziewczyną jestem ja (ale się zakamuflowałam :) I będę musiała już do końca swych dni dzielić życie z dr Hashimoto. Dlatego bardzo proszę osoby z mojego bliskiego otoczenia o wyrozumiałość, bo czasem zachowuję się jak suka nie dlatego, że tego bardzo chcę :)

Pozdrawiam
Karolina

czwartek, 19 czerwca 2014

Goście na balkonie

Gołębie w mieście - jedni z nami walczą, inni dokarmiają. Osobiście mam do nich neutralny stosunek. Na balkonie ani parapetach nie montuję żadnych dziwnych siatek, szeleszczących woreczków, CD, które miałyby je odstraszać. Wychodzę z założenia, że jeśli raz w tygodniu zetrę z parapetu 3 kupy, korona mi z głowy nie spadnie. Skubańce bezbłędnie wyczuły, że mają we mnie sprzymierzeńca i postanowiły zadomowić się na dobre. Uwiły sobie gniazdko, niedługo potem pojawiło się jajeczko, a od kilku dni nasze gołąbki mają - jak na razie - wątpliwej urody potomka.

Poniżej kilka fotek naszej gołębiej rodzinki :)

Pozdrawiam,
Ania










wtorek, 17 czerwca 2014

ranking filmów romantycznych

Nawiązując do poprzedniego posta, zalegania przed telewizorem lub w kinie i opychania się kaloriami pomyślałam, że mam swój własny ranking filmów na polepszenie humoru. 
Siedzimy czasem w domu i chętnie coś byśmy wrzuciły na oko, ale nie wiemy co. Leżymy na kanapie i uprawiamy czynny zapping, a po drugiej stronie nic ciekawego. Czas więc sięgnąć po dysk i samodzielnie wybrać film. 
Przede wszystkim zaczynamy od nastroju. Czy mam ochotę się bać, wzruszać, śmiać czy chcę zasnąć na filmie. Zacznę swój cykl rankingów od komedii romantycznych. Są to pozycje, na które zawsze mam ochotę, a jak tylko słyszę, że będą w telewizji to od razu ustawiam przypomnienie i od razu włączam również nagrywanie chociaż mam je na dvd :) Takie oto zboczenie.
Filmy poukładałam w kolejności od najmniej ulubionego, do najbardziej choć z tych w czołówce trudno było by mi wybrać jakieś miejsce dlatego są one bez numerków.



-WYSZŁAM ZA MĄŻ, ZARAZ WRACAM - francuska komedia, przy której ani nie płakałam, ani nie śmiałam się do bólu brzucha, ale wzbudziła we mnie pozytywne emocje

- CHŁOPAKI TEZ PŁACZĄ- Russell Brand zmiażdżył

-MIŁOŚĆ! NIE PRZESZKADZAĆ- kolejna francuska opowieść jak przekształcić miłość do rzeczy w miłość do osoby.

-OSTROŻNIE Z DZIEWCZYNAMI- głupkowaty, ale przyjemny

-CZEGO PRAGNĄ KOBIETY?- fajnie, gdyby tak faceci słyszeli, co myslimy...

-TO SKOMPLIKOWANE -romans byłych współmałżonków

-CO SIĘ ZDARZYŁO W LAS VEGAS -głupkowata komedyjka o skutkach upijania się

-27 SUKIENEK - permanentna druhna szuka miłości

-DZIEWCZYNA MOJEGO KUMPLA - jak zakochuje się "twardziel"

-SZTUKA ZRYWANIA - od miłości do nienawiści. Jak można pogrążyć związek kiedy wpadamy w rutynę i przestajemy się rozumieć

-JAK STRACIĆ CHŁOPAKA W 10 DNI- zawody miłosne, kto z kim pierwszy zerwie

-NIGDY W ŻYCIU- chyba jedyna polska komedia romantyczna, którą mogę oglądać

-LEPIEJ BYĆ NIE MOŻE- zgryźliwy facet bez problemów i optymistka z walącym się światem

-AMELIA - piękna i ponadczasowa. Lubię zwłaszcza opisy postaci.

- TO TYLKO SEX - Mila Kunis i Justin Timberlake - najpiękniejsza para.

-DZIEŃ ŚWISTAKA- kocham Billa Murraya!

-RZYMSKIE WAKACJE -ckliwa, urocza historia

-GREASE - znam wszystkie piosenki na pamięć i mogę to oglądać bez końca

-DIABEŁ UBIERA SIĘ U PRADY -moda, moda, moda. Uwielbiam motywy Kopciuszka w filmach.

-SEX W WIELKIM MIEŚCIE- te same powody, co wyżej plus bajkowy sposób przedstawiania miłości w niebajkowy sposób



-DZIENNIK BRIDGET JONES- obie części filmu i książki  :)

-TO WŁASNIE MIŁOŚĆ - chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Nie znam osoby, która nie lubi tego filmu


Coś pominęłam? Jeśli tak to dopisujcie swoje typy lub dajcie znać, które są Wam najbliższe


Pozdrawiam 
Karolina

poniedziałek, 16 czerwca 2014

sposoby na nudę i pms

Cierpię strasznie, bo coś mnie łupnęło w kręgosłupie i jak już myślałam, że jest lepiej to dziś uderzyło ze zdwojoną siłą. Pewnie to kara za żart z pieska :) 
a oto mój pies(suka), możecie z niej żartować, ona się nie obraża :)

Nic nie poradzę na to, że mam wisielcze poczucie humoru. Zauważyłam, że odpowiada ono głównie mężczyznom, a kobiety są na nie "zbyt wrażliwe". No, ale jeśli od dziecka otaczasz się samymi facetami (mam na myśli rodzinę) to łapiesz trochę ich sposób postrzegania świata. I tak na ogół śmieszą mnie żarty, które nawet bałabym się tu napisać. To na tyle jeśli chodzi o moją spowiedź i żal za grzechy.
W sobotę spotkałam się z moją wieloletnią przyjaciółką na babską dobę :) Jako, że są cholerne mistrzostwa i nie ma szans żebyśmy cokolwiek zrobiły z naszymi facetami, musimy organizować się same w opozycyjnych grupach i jakoś to przetrwać w niemundialowym podziemiu.
Co dziewczynki lubią najbardziej? 
Ano są dwa trzy sposoby spędzania ze sobą czasu (tzn. trzy najpopularniejsze):
- zakupy :)
- wieczór w klubie z kolorowymi drinkami
- kanapa, dres, masa jedzenia i filmy
Oczywiście wszystko to jest opatrzone plotkami w zależności od kultury obgadującego- albo na czyjś temat albo na swój własny, uskuteczniejąc amatorską psychoanalizę.
U nas stanęło na tym ostatnim.
 Uwaga! Było KFC, serniczek z truskawkami, frytki i pizza, a popijane było winem i colą. Do tego dwa filmy: jeden pseudo romantyczny, a drugi z męską klatą w roli głównej.
UPASIONA I SZCZĘŚLIWA! 

A Wy jak najbardziej lubicie spędzać czas?

P.S. Napisałam ostatnio post o złych klientach, a dziś widziałam, że zaczyna być propagowana akcja o dziwnym sloganie  "Widzisz buca w sklepie? Zareaguj!"
Dołączam się do tego i mam nadzieję, że Wy również.

Pozdrawiam
Karolina


sobota, 14 czerwca 2014

no coment

Wczoraj przytrafiła mi się taka sytuacja:
Wlazłam na insta żeby pooglądać sobie zdjęcia. A tam oczywiście przechwałki kto gdzie nie był, czego nie kupił i co konsumował. Sama biorę w tym udział więc dźwigam swą pięść i uderzam się w wielkiego cyca  -"mea culpa". 
Patrzę, a tam Fashionelka, słynąca z tekstów sponsorowanych. Widzę jej ślicznego pieska, ale postanawiam sobie zakpić i pytam "czy pies też jest markowy?". Następnie widzę kolejną lodową ucztę u Maffashion, którą autentycznie podziwiam za takie góry jedzenia jakie prezentuje i wciąż płaski brzuch więc piszę luźno, że powinna mieć już wielki tyłek i pewnie przyleciała z planety Melmag i ma siedem żołądków jak Alf. Z resztą sama kiedyś tak o sobie mówiłam. 
Nagle dopada mnie piętnastoletnia fanka i twierdzi, że widzi mnie, że hejtuję blogerki, bo napadłam na Elajzę, a teraz na Maff...
O matko! Pomyślałam" mam stalkera", ale może inne komentarze były poprawne? 
Niesamowite jest to, co teraz dzieje się z blogami modowymi. Spotykamy na nich zupełnie nowy wymiar. Nagle nie ma czytelniczek, fanek mody. Są wyznawczynie blogerek. Dziewczątka, które mają naście lat i upatrują sobie w blogerce guru. Ten blogerski BOR cokolwiek się napisze, przyrównuje do hejtu, skutecznie nadinterpretując to słowo. 
Niestety takie sytuacje spowodowały u mnie skojarzenia z religijnym fanatyzmem i od razu w mojej głowie pojawiło się 10 przykazań religii katolickiej. I widzę tam sporo elementów wspólnych.

Przykazania małoletnich wznawczyń sekty "blog modowy".
- nie będziesz miał innej blogerki przede mną
- nie będziesz brał imienia blogerki swojej nadaremnie
-pamietaj abyś post święcił/ lajkował/ udostepniał
-czcij blogerkę swoją
- nie mów falszywego świadectwa przeciw blogerce swojej
-broń imienia blogerki swojej
what elese?

Clou tej historii jest takie, że Elajza usunęła mój komentarz i wywaliła mnie ze swojego insta, a pod Maff doczekałam się obrończyni i nagłych lajków zdjęć na moim profilu.
Śmieszy mnie to,bo mogłabym być już prawie matką tych dziewczątek (teen mom) i nie chce mi się z nimi dyskutować, a te ich boginie jeśli trzeba potrafią się same bronić, ale z reguły mają w dupie komentarze takich osób jak ja i niestety tych obrończyń również.

Niech post będzie z Wami
Karolina


środa, 11 czerwca 2014

Le Petit Marseillais

Wszyscy ostatnio rozczulają się nad Le Petit Marseillais - żelami pod prysznic i balsamami do ciała "prosto z Prowansji", jak głosi reklama. Ponieważ balsamów - o zgrozo, zaraz przeczyta to Karolina! - prawie wcale nie używam (czasem tylko Nivei pod prysznic), a lubię być na bieżąco z nowinkami, postawiłam na żel pod prysznic. Tych drugich akurat jestem fanką - zwłaszcza, jeśli chodzi o nuty mocno owocowe. Kiedy więc zobaczyłam w Rossmannie specjalną półeczkę z tymi produktami, było wiadomo, że nie przejdę obojętnie...



Pootwierałam, obwąchałam i wybór padł ostatecznie na kwiat pomarańczy. W drogerii wydawał mi się idealny. W domu? Powiem szczerze: dupy nie urywa. Jest ok, ale nic poza tym. Nawilża przeciętnie, pachnie zbyt słodko, a jednak jest to "luksus z Prowansji", za który trzeba dość sporo zapłacić...
Wniosek: zostaję przy moich ulubionych, sprawdzonych markach: Nivei i Johnsonie. Mam kilka ulubionych zapachów, odpowiada mi konsystencja oraz tzw. efekt końcowy. Nie wykluczam, że spróbuję jeszcze kiedyś innego zapachu Le Petit Marsellais. Jeśli jednak spodziewacie się jakichś spektakularnych, niecodziennych efektów - nie wydaje mi się, by było to możliwe do osiągnięcia.

Pozdrawiam,
Ania

wtorek, 10 czerwca 2014

mś...

Błagam o pomoc! Mój mąż mnie zdradza. Co gorsze robi to najczęściej w naszym własnym domu i niejednokrotnie w mojej obecności.
Złoszczę się, wściekam, ale to tylko pogarsza sprawę. Kiedyś próbowałam różnych "sztuczek" żeby odwrócić od niej jego uwagę, ale nie jest to takie łatwe. 
Zastanawiam się co mam zrobić i może Wy macie na to jakiś sposób. Jak go odzyskać? 

Nie mam już siły z nią walczyć i choć on ciągle powtarza mi, że to ja jestem najważniejsza, czasem czuję , że wcale tak nie jest. Poświęca jej tyle czasu, ciągle wisi na telefonie... 

Drogie dziewczyny, JAK ŻYĆ?

NIENAWIDZĘ CIĘ piłko nożna i nienawidzę was, zbliżające się brazylijskie mistrzostwa.

Pozdrawiam
Karolina

niedziela, 8 czerwca 2014

Urlop?



Cały czas tylko praca, praca, praca… Ponieważ jednak nie samą pracą żyje człowiek (i mówi to osoba, która po godzinie 22 w niedzielę na chwilę oderwała się od pracy, żeby dodać ten post), kiedy moja kuzynka chyba już po raz trzeci zaproponowała, żebym do niej przyjechała, w końcu uległam. Wyruszyłam w piątek rano, a wróciłam dopiero w sobotę po południu (bo na piątkowy wieczór zaplanowałyśmy winko) i muszę przyznać, że dobrze mi to zrobiło. :) Fajnie jest się czasem oderwać od codzienności i zrobić coś nieszablonowego, chociaż przyznaję, że tak do końca nie potrafię odpoczywać. Niestety mój pogłębiający się pracoholizm sprawia, że przynajmniej kilka razy dziennie „muszę” sprawdzać pocztę… Męczące to dosyć, przyznaję, ale inaczej nie jestem w stanie, bo pracuję sama na własny rachunek, w 90% właśnie przez Internet, tak więc laptop  i modem to dwie rzeczy, które muszę mieć (bo na razie bronię się przed netem w telefonie). Mogę natomiast zapomnieć szczoteczki do zębów (jak do kuzynki), części piżamy (jak dzisiaj do mojej szwagierki), ręcznika, grzebienia czy innych mało istotnych gadżetów.



Idąc za ciosem chciałabym wypocząć w pełniejszy sposób, a ponieważ mój mąż już w najbliższy piątek rozpoczyna 2-tygodniowy urlop, być może uda się ten plan zrealizować. Tutaj pojawia się problem, bo o ile ja jestem pracoholiczką i przyznaję się do tego, o tyle Andrzej jest marudą, choć twierdzi, że wcale tak nie jest. Zaproponowałam wypad w góry polegający na zdobywaniu szczytów (wszelakich) połączonym z wypoczynkiem w jakimś małym, przyjemnym SPA (jacuzzi, jakiś masażyk – naprawdę niewiele mi do szczęścia potrzeba). Odrzucono. Sam ciągle gadał o Wiśle lub Ustroniu, ale ponieważ byliśmy tam już kilka razy, wolałabym zobaczyć coś innego. Zawsze marzyłam o Bieszczadach… Odrzucono. Wrocław i okolice? Odrzucono. Dobra, dla świętego spokoju mogę jechać nawet do Wisły. On już nie chce… Musi też? Może ja bym sama… albo z Eweliną lub Karoliną??

Wściec się można! Dlatego zwracam się do Was – czytających naszego bloga – co zrobić, żeby go przekonać? Nie mam ochoty na jakieś gierki i podchody – za starzy na to jesteśmy. A może znacie jakieś fajne, nieszablonowe miejsca, w których można wypocząć? Interesują nas (mnie?) 3-4 dni, bo A. ma tyle prac dodatkowych, że na dłużej nie ma szans się wyrwać. Oczywiście z w-fi ;) i najchętniej niezbyt daleko (czyli nie więcej niż ok. 300 km) od Częstochowy. Ktoś? Coś?

Pozdrawiam,
Ania

czwartek, 5 czerwca 2014

mężczyzna - przedmiot pożądania

Na pytanie "dlaczego się w nim zakochałaś?" lub "co ty w nim widzisz?"- najczęściej pada odpowiedź " ma w sobie to coś ". Zderzacz Hadronów był chyba mniejszą zagadka niż odkrycie, co to jest to "COŚ". Zapewne amerykańscy naukowcy są najbliżej, ale póki co ja (szanowany naukowiec) opracowałam swoje własne COŚ, co sprawia, że mężczyźni... skutecznie nas od siebie odstraszają.
U niektórych pojawia się od razu, co sprawia, że omijamy ich szerokim łukiem, ale są też kryptoCOSIE, którzy ujawniają prawdziwe ja kiedy to klapki spadną nam już z oczu. Ja jednak przyjrzę się tym , co to się z niczym nie kryją i- co dziwne- to właśnie oni nigdy nie mają problemów z poczuciem własnej wartości.
Kolejność jest całkowicie przypadkowa.

- SKARPETKI DO SANDAŁÓW- mój mąż, kiedy widzi mnie w cielistych skarpetkach lub podkolanówkach, nazywa je antygwałtkami, bo twierdzi, że stopy młodej kobiety skutecznie stracą w nich na atrakcyjności. Zatem ja mówię to samo męskiej  wersji

-KOSZULKI BEZ RĘKAWÓW - nie bokserki, ale po prostu t-shirt pozbawiony rękawów. Zwłaszcza do sflaczałych rąk spod których wystają poklejone włosy

-NIEDBALSTWO  głównie jak chodzi o szczegóły. I nie mówię już nawet o cesze charakterologicznej, ale jak widzę kolesia z niezadbanymi zębami, brudnymi paznokciami czy długimi jak krogulcze paznokcie to ciary przechodzą mi po plecach.

-HIGIENA OSOBISTA , a raczej jej brak. Nie, nie wystarczy , że pot wyschnie czy wytrzemy go w koszulkę...

-ZAPACH. Nie znoszę potu, nieumytych zębów, nadmiernej ilości wypalonych papierosów, smrodu piwa i kaca, ale wkurza mnie też kiedy facet wylewa na siebie zbyt duże ilości perfum.

-DŁUBANIE W NOSIE I PUSZCZANIE BĄKÓW! (nie wymaga komentarza)

-ELOKWENCJA sprowadzająca się do przekleństw co drugie słowo. Sama lubię przeklinać, ale robię to nie dlatego, ze brakuje mi innych słów.

-CHAMSKIE ZACHOWANIE wobec kobiet. Zwłaszcza w obecności innych po to by nie wyjść na pantofla.

-UPIJANIE SIĘ na imprezach (bo już nie wspomnę o tym sporcie na ławce w parku) i pozostawianie kobiety samej sobie. Dno den jest wtedy gdy dziewczyna musi troszczyć się o swojego, ledwo trzymającego się na nogach kolesia. 

-SAVOIR VIVRE nieopanowany w żadnej kwestii. Podoba Ci się jak mężczyzna zachował się w stosunku do swojej kobiety? To czemu nie nauczyłaś tego swojego syna? Niezbędne minimum: otwieranie drzwi i przepuszczanie, noszenie ciężkich rzeczy (niekoniecznie małej torebeczki)

-ZBYT WYMUSKANY facet to też nie jest nic dobrego. Chciałabym zawsze czuć się płcią piękną,a nie płcią skrępowaną obecnością własnego mężczyzny.

Macie swój ranking, albo jakieś punkty, których tu zabrakło?

Pozdrawiam
Karolina

środa, 4 czerwca 2014

Dom



Każdy z nas ma dwa domy – jeden konkretny, umiejscowiony w czasie i w przestrzeni: drugi – nieskończony, bez adresu, bez szans na uwiecznienie w architektonicznych planach
/Olga Tokarczuk/

Mówi się, że dom to nie budynek, ale relacje czy atmosfera, którą tworzą ludzie w nim mieszkający. Jak już wiecie, mam za sobą przeprowadzkę, nawet niejedną, więc jestem zaprawiona w bojach.



24 lata swojego życia spędziłam w maleńkiej wsi, mój dom znajdował się pod lasem, a do najbliższych sąsiadów miałam jakieś 250 metrów. Jedni pewnie powiedzieliby: „bajka”. Inni: „tragedia”! ;) Jak dla mnie – nic nadzwyczajnego. Trzeba po prostu przyzwyczaić się do tego, że nigdzie nie jest blisko, a wizyta gdziekolwiek (sklep, przychodnia, poczta, stacja benzynowa…) to spora wyprawa. Zasadniczy plus jest taki, że masz błogą ciszę i spokój. Plus numer dwa: najwcześniej jak się da robisz prawo jazdy ;) Minusy? Przede wszystkim spore koszty, bo żeby dojechać do pracy w mieście, trzeba wydać miesięcznie minimum 500 zł. Minusem – zwłaszcza z perspektywy dziecka – może być też konieczność przedzierania się przez zaspy zimą w drodze do szkoły. Tak czy siak do wszystkiego można się przyzwyczaić i wszystko zorganizować w taki sposób, by wycisnąć z faktu mieszkania na wsi więcej plusów niż minusów.

Niespełna cztery lata temu przeprowadziłam się do nieco większej wsi, zwanej miasteczkiem. Różnica była taka, że dookoła sąsiedzi, no ale do tego akurat mogłabym się przyzwyczaić, gdyby nie sąsiedztwo moich teściów… Mniejsza z tym – wróćmy do pozostałych różnic. Odległość do miasta o połowę mniejsza, o sklepach czy innych punktach usługowych nawet nie wspomnę. Mentalność jednak raczej wiejska. Jak mi się tam mieszkało? Hmm…, gdyby pominąć ten jeden (niestety bardzo istotny) aspekt, byłoby nieźle.
W październiku ubiegłego roku wylądowałam w innym miasteczku. Nie zdążyłam tam nikogo poznać, bo mieszkaliśmy zaledwie trzy miesiące, które spędziliśmy głównie na poszukiwaniach mieszkania. Poza tym, co tu kryć – nie jestem szczególnie towarzyska.

W styczniu zacumowaliśmy w Częstochowie. Zmiana o tyle zasadnicza, że po pierwsze w końcu coś swojego, a po drugie dziesiąte piętro w wieżowcu.

Kilkoro znajomych pytało mnie ostatnio czy przyzwyczaiłam się już do mieszkania w mieście. Złapałam się na tym, że nie bardzo wiem, co powiedzieć. Ostatnio tyle się dzieje, że właściwie non stop pracuję. Nie miałam czasu ani chyba potrzeby, żeby się nad tym zastanowić. Tak, przyzwyczaiłam się od razu. Co być może zaskakujące, nie sprawia mi to zupełnie żadnej różnicy. Jesteśmy zatem w punkcie wyjścia – dom to ludzie, dlatego ważne jest dla mnie to, z kim mieszkam, a nie gdzie. Zdanie zapewne zmieniłabym z perspektywy szałasu, tudzież namiotu, jednak domek na wsi i mieszkanie w wieżowcu to równie dobre rozwiązania.

Przy okazji chciałabym zahaczyć jeszcze o jedną kwestię – mianowicie nazywanie jakiegoś miejsca domem. Dla mnie „dom” zawsze był tam, gdzie moi rodzice, rodzeństwo i dziadkowie. Kiedy się stamtąd wyprowadziłam, długo czułam taką mentalną bezdomność. Jadąc do swojego długoletniego domu jakoś niestosownie było mówić o nim w ten sposób. Miejsce, w którym zamieszkałam, nigdy nie stało się dla mnie prawdziwym domem, wynajmowany przez 3 miesiące dom również. Dopiero teraz, kiedy mieszkamy na swoim, znowu mam dom, do którego chętnie wracam.

Pozdrawiam
Ania