expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 7 sierpnia 2013

szefowie- wrogowie?

Zaliczyłam już w życiu kilka prac. Zaczynałam od sprzedawania z ciocią na targach, sprzątania za kasę, roznoszenia gazet i innych drobiazgów, które mogą robić nieletni.
Po skończeniu liceum postanowiłam poszukać sobie czegoś poważniejszego, co przyniesie mi więcej zysku. Nie chciałam nadal doić kasy od rodziców. Nagle w momencie poczułam, że już chyba nie wypada, poza tym to przykre, kiedy prawie dwudziestolatek robi rodzicom wyliczankę, ile potrzebuje na koncert, kino, piwo, taksówkę, itd.
Znalazłam więc pierwszą poważniejszą pracę i wszystkie pieniądze, jakie w niej zarobiłam, wydałam oczywiście na wakacje :) Nie zwracałam uwagi na to, jak ktoś mnie traktuje i czy należą mi się jakieś prawa pracownicze, bo byłam tak ogromnie podjarana wizją, że w ogóle pracuję i jestem już taka niezależna.
Potem chciałam, żeby było mi coraz lepiej, aż dotarłam do miejsca, w którym nie zarabiałam kokosów, ale szerzyła się przede mną wizja poznania nowej dziedziny wiedzy i ogromu nauki. Postanowiłam zainwestować w swoje przyszłe umiejętności, choć mój portfel nieco zeszczuplał. Na szczęście z czasem i wzrostem umiejętności sakiewka wracała do "normy" (normą są tu zarobki, które tak naprawdę w krajach rozwiniętych są żartem).

Niestety okazało się również, że trafiłam na szefów, którzy zdobyli dyplom z dziedziny mobbingu. Wykorzystywanie do cna, fochy, mszczenie się za L4, knucie dla skłócenia pracowników, telefony o każdej porze, wymyślanie coraz to nowych obowiązków bez dodatkowej zapłaty, a co najgorsze, musiałam podpisać odpowiedzialność materialną za rzeczy, do których nie tylko ja miałam dostęp, a które dziwnie ginęły albo pojawiały się w systemie... Oczywiście do tego dochodziło również przekonanie, że nic tak naprawdę nie znaczę i nigdzie nie będę miała lepiej.
Z pewnością nie tylko ja mam takie doświadczenia. Długo nie mogłam się zmobilizować, żeby coś zmienić. Zawsze było coś, co mnie tam trzymało. Pewnie wszystko to sprowadzało się do syndromu sztokholmskiego.
Płakałam, złościłam się, nie mogłam spać. Praca całkowicie zdeterminowała moje życie. Nie potrafiłam nawet odpocząć, bo ciągle czułam, że coś nade mną ciąży. Wiecznie byłam spięta i poddenerwowana. A najgorsze jest to, że nie jestem chirurgiem, sędzią czy śledczym. Mój zawód nie wiąże się z odpowiedzialnością za cudze życie, ergo - nie jest on wart wrzodów czy depresji.
Pewnego dnia, kiedy poczułam, że czara goryczy już się przelała, zaczęłam szukać pracy. 
ODESZŁAM!
ZNALAZŁAM!
Nagle okazało się, że w takiej samej branży może być zupełnie inaczej. Teraz wiem, że szefowie potrafią mówić ludzkim głosem, że w pracy można się uśmiechać i nie trzeba się bać. Moja wydajność znacznie wzrosła. Nie chodzę już do pracy za karę. Usłyszałam na rozmowie kwalifikacyjnej, że trzeba dbać o pracowników, bo oni są wizytówką firmy i jeśli im będzie dobrze i będą chodzić do pracy z przyjemnością, to wszystko inne też będzie dobrze prosperowało. I wiecie co? Okazało się, że mówili prawdę, że to nie były czcze gadki.

Może więc powinna istnieć jakaś instytucja, która zamiast zwalniać pracowników, robiłaby to z pracodawcami? :)
Chciałabym wysłać informację w świat, że naprawdę może być inaczej. Nie bójcie się zmian, bo jeśli nie od razu przyniosą coś pozytywnego, to przynajmniej pokażą inną perspektywę. Nie dajcie sobie wmówić, że lepiej zostać tam, gdzie jesteście, nawet jeśli nie jest kolorowo, bo gdzieś indziej może być jeszcze gorzej. Może też być lepiej. Mnie jest :)

Pozdrawiam
Karolina





3 komentarze:

  1. Dobrze, że zaryzykowałaś, opłaciło się!:) Teraz nie będziesz musiała się męczyć.
    ściskam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też miałam takie doświadczenia...niestety. Ale zawsze lepiej rzucić to i szukać nowego miejsca. Prawdopodobieństwo, że będzie lepiej jest naprawdę duże :)

    Zapraszam: http://niskawmiescie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń