expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

czwartek, 20 listopada 2014

new life

Dłuuuuga przerwa. Przerwa na życie w sieci oznacza życie w realu. Zbyt dużo się zadziało, żeby można było pisać, choć to nie tak, że nie było na to czasu. 
Może teraz będzie inaczej. 
Od czego zacząć? W okolicach czerwca miałam poważna rozmowę z najważniejszą instytucją na świecie- ŻONĄ SZEFA. Wszyscy chyba dobrze wiedzą, że to najważniejszy organ pracy powołany do tego by pełnić bardzo ważną funkcję- przypierdalanie się. Ponieważ kończyła mi się umowa na okres próbny to trzeba było znaleźć kilka argumentów żeby wpędzić mnie w kompleksy, pozamiatać mną podłogę, nieco mnie zgnoić żeby móc mi dać wreszcie porządną umowę za którą będę wdzięczna jak za butlę tlenową pod wodą. Starym dobrym sposobem usłyszałam, że jestem całkiem do dupy i oczywiście mogę zostać w firmie, ale musimy negocjować warunki. Miałam na to weekend. Przemyślałam i postanowiłam w myśl zasady Michała Milowicza powiedzieć "Dolores, jestem zbyt młody i zbyt przystojny żeby za to płacić" dlatego nie przestraszyłam się wizji zwolnienia i postawiłam na swoim. W głowie miałam już swój plan B. 
Udało się, poprzestali na moich warunkach, a w tym samym miesiącu dostałam jeszcze kilkaset złotych premii. Ale pomyślałam: czy tak już będzie zawsze? Czy cięgle będę musiała słyszeć jakieś głupoty i zastraszanie w celu motywacji? O nie! Ja już to przerabiałam. Zbliżają się moje trzydzieste urodziny i czas coś z tym zrobić.
Wdrążyłam w życie plan B, którym był...wyjazd za granicę.
Nie była to łatwa decyzja, bo musiałam zrezygnować z ciepłej posadki, wyprowadzić się z mieszkania, wynająć je, zacisnąć pasa i oszczędzić trochę kasy na wyjazd... No, ale w ferworze przypływu adrenaliny i endorfin- klamka zapadła. Pragnęłam spróbować czegoś nowego, żeby nie zarzucić sobie nigdy potem, że nie zbliżyłam się do swoich marzeń.
Wszystko było dobrze do momentu, w którym dopadła mnie rzeczywistość. Jakieś trzy tygodnie wcześniej, kiedy spotykałam się z bliskimi ludźmi żeby się "pożegnać", chodziłam ulicami Krakowa zaczęłam mieć ogromne wątpliwości. Co ja zrobiłam? Już nie ma odwrotu. A jak się nie uda? 
Najbardziej bałam się siebie, swojej przewlekłej, depresyjnej natury. Trudno. Muszę się przekonać.
15 września, w drugą rocznicę ślubu pożegnałam się na lotnisku z mamą, Andrzejem i wsiadłam do samolotu do Bristolu.
Jestem tu. Minęły dwa miesiące. Jak jest? Czy to był wielki krok naprzód czy może na razie cofnęłam się o jeden żeby móc potem zrobić dwa do przodu?
Dam znać.
Wracam do pisania.
Dzięki J. :)

Pozdrawiam
Karolina

3 komentarze:

  1. Na pewno dobrze zrobiłaś przeciwstawiając się głupiemu traktowaniu w pracy. Pewnie zaraz znajdą sobie kolejną ofiarę, ale to już nie jesteś Ty :-) Mam wrażenie, że sprzeciw wzmacnia osobowość... Oby Ci się wiodło fajterko! Tesia

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, to mężuch został słomianym wdowcem? Trzymam kciuki, dwa razy już tak stawiałam na jedną kartę, wiem jak to jest!
    Btw. też rzuciłam swoją robotę bo miałam dość gnojenia mnie za parę groszy i wychodząc stamtąd w ostatni dzien czułam się jak w niebie :) Szkoda życia na francowate szefowe!

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. został zaledwie na półtora miesiąca, bo już tu jest

      Usuń