expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 26 kwietnia 2013

toxic

Ania: 

Na swojej drodze spotykamy różnych ludzi. Wiadomo, że każdy chciałby znać tylko tych pozytywnych i nie musieć zadawać się z negatywnymi, jednak to praktycznie niemożliwe. Pół biedy, jeśli z toksycznymi osobami mamy znikomy kontakt. Wtedy wystarczy zacisnąć zęby i patrzeć przez palce na ich zachowanie i wypowiedzi. Nie ma jednak nic gorszego niż bycie skazanym na co dzień na wampira emocjonalnego, który wysysa z nas radość życia, za wszelką cenę próbuje narzucać swój sposób myślenia i postępowania (jako jedyny właściwy), przedstawia nas w negatywnym świetle i stara się zniechęcić do nas inne osoby. Egzystencja z kimś takim nie jest ani łatwa, ani przyjemna. I wierz mi – wiem, co mówię, choć naprawdę wolałabym nie wiedzieć… 



Karolina: Niestety też wiem, o czym mówisz. Miałam w życiu do czynienia z wampirami energetycznymi. Od jednego - mam nadzieję - właśnie powoli się wyswobadzam. Kontakt z takimi ludźmi od razu zalatuje problemami, ale niestety po jakimś czasie człowiek jest w stanie przywyknać do każdego smrodu i po prostu przestaje go wyczuwać. O tym, że jest naprawdę źle, dowiadujesz się dopiero, kiedy znajdziesz się w pomieszczeniu z ładnym zapachem i z niedowierzaniem, ale jednak wiesz już, że w życiu może być inaczej. Niestety przebywanie dłużej z takimi ludźmi sprawia, że zachowujemy się jak psy w schronisku - długo potem nie możemy uwierzyć, że są na świecie też tacy, którzy kierują sie innymi zasadami niż tylko dobro własne. To niestety trąci patologią i co silniejsze organizmy potrafią się z tego wyplątać bez szwanku, ale nie wszyscy. Są też i tacy, którzy po czasie zatapiają się w bagnie syndromu sztokholmskiego i tak bratają się ze swoją ofiarą, że potrafią zgrabnie wytłumaczyć nawet najgorsze zachowanie. Pół biedy, jeśli taką osobą okazuje się znajomy, ale robi się gorzej, jeśli to ktos bliski, kogo obecności ciężko uniknąć, jak brat, siostra, rodzic, współmałżonek czy teściowa...




Ania: Ja mam do czynienia z kimś, kto nie ma własnego życia, cały czas spędza we własnym domu i pewnie przez to czuje się zobligowany, by uleczać moje chore życie. Wszystko robię źle, w ogóle jestem największym kataklizmem tego świata. Do tego jestem leniwa, niczym się nie zajmuję (bo pracuję w domu, a co to za praca?) i jeszcze czerpię korzyści z tego, co mi się nie należy. Najlepiej byłoby, gdyby takie osoby - jeśli już muszą pojawiać się w naszym życiu - dostały bilet w jedną stronę i odleciały na swoich miotłach hen daleko. Tylko to uzdrowiłoby sytuację.



Karolina: hehe No właśnie to jest ich największy problem - nie mają własnego życia, zainteresowań, zajęć i dlatego czepiają się innych. Ich racje są najmojsze. Z takimi ludźmi nie ma dyskusji, bo nie trafiają do nich żadne logiczne argumenty. Ja jestem w stanie zrozumieć, że ktoś upiera sie przy swoim wtedy, gdy faktycznie w to wierzy i potrafi mi to dobrze wytłumaczyć, ale nie znoszę uparciuchów z filozofią życiową "nie, bo nie/tak ma być, bo tak".



Ania: Tacy ludzie wierzą w jakieś wartości, które wpoili im przodkowie, choć nawet nie zastanawiają się nad ich sensem. Mają jakiś swój utarty sposób na życie i codzienne czynności i uważają go za jedyny właściwy. Potrafią wtrącać się zawsze i we wszystko - źle wieszasz pranie, robisz zakupy w niewłaściwym sklepie, zbyt często/rzadko wychodzisz z domu... - te zarzuty są naprawdę śmieszne i absurdalne, ale wiesz przecież, że mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Nie mam też wątpliwości co do tego, że gdybym miała dzieci, źle bym je wychowywała, bo źle znaczy w tym przypadku po swojemu. Dyktatorzy chcą zniewolonych poddanych, a nie takich, którzy potrafią myśleć, patrzeć, mówić i wyciągać wnioski. Wszelkie przejawy własnej woli są tłamszone w zarodku. Masz robić tak i tak, uśmiechać się i nie odzywać. A dlaczego? Bo tak!








wtorek, 23 kwietnia 2013

turkish delight

Cześć!
Kilka lat temu zobaczyłam u kumpla zdjęcia z pobytu w Turcji i niesamowicie zachwyciły mnie Pamukkale (wapienne tarasy). Postanowiliśmy wybrać się tam w wakacje, ale tego samego lata kupiliśmy mieszkanie i budżet stopił się jak asfalt w sierpniu, więc wylądowaliśmy w Międzywodziu:) Też fajnie, ale z bieli wapiennych tarasów zostało nam tylko białe molo w Międzyzdrojach.
Rok później nie daliśmy za wygraną i chcieliśmy zdobyć Turcję. Niestety niedoświadczone, biedne dzieci postanowiły wykorzystać na to sierpniowy urlop... Pamiętam, że kiedy wylatywaliśmy z Pyrzowic, było zimo i lał deszcz (takie standardowe, polskie lato). Podczas lotu strasznie zmarzły mi stopy w moich lawendowych sandałkach i zrozpaczona przypomniałam sobie, że nie wzięłam pidżamki. Ale rzeczywistość otrzeźwiła mnie dość szybko, gdy wysiadłam z samolotu na lotnisku w Bodrum (Turcja egejska) i buchnęła na mnie fala gorąca. Przestałam żałować braku pidżamki...
O tym, że sierpień nie jest dobrą porą na takie wakacje, przekonaliśmy się bardzo szybko, a najbardziej sparaliżowało nas to, kiedy włączyliśmy tv i tam w tureckiej telewizji śniadaniowej zobaczyliśmy jak o 10 rano nieopodal nas koleś smażył jajka bezpośrednio na chodniku... aż dziw, że wytrzymały nam podeszwy w butach.
Pamiętam, kiedy przemieszczaliśmy się wypchanym po brzegi dolmuszem i kierowca wepchnął mnie do szoferki, i musiałam siedzieć na skrzyni biegów. Wszystko spoko, gdyby nie sposób prowadzenia mini busów. Modliłam się, żeby nie wypaść przez przednią szybę lub nie wylecieć przez otwarte (!!!) drzwi. Drogi są wąskie i kręte, oni ciągle na siebie trąbią, a jeśli pośrodku szosy wyrosło drzewo, to... się je omija, broń boże nie wycina. Jeśli miejska droga jest trzypasmówką, to nie przeszkadza kierowcom, żeby zrobić z niej pięciopasmówkę. I jeszcze jedno - pieszy jest zawsze winny.
Powiem szczerze, że w trakcie tureckich wakacji czułam się trochę jak prawdziwy polski malkontent. Choć spotkaliśmy tam wielu miłych ludzi, zarówno Turków jak i Polaków, z którymi miło spędziliśmy czas. Widoki są piękne, jednak czuję, że Turcja, Tunezja i Egipt to nie są moje klimaty. No może, kiedy będę po 50 i będę miała ochotę na wakacyjne kurorty i młodych, ciemnoskórych chłopców:)

Polecam:
"Darling Aj Lowe Ju"
"Raj: miłość"













turkish delight czyli słodkie tureckie coś :) Ich specjał przypominający galeretkę w różnych smakach, konsystencjach i z różnymi dodatkami.


Pozdrawiam,
Karolina

środa, 17 kwietnia 2013

Szczypta smaku



Szczypta pieprzu, szczypta curry, szczypta ziół prowansalskich… – nie, tym razem nie będzie to przepis kulinarny, choć przyznaję, że zaczyna się podobnie. Chciałam podzielić się z Wami moim nowym odkryciem. Mniej więcej miesiąc temu kurier dostarczył mi paczkę z naturalnymi przyprawami, które zamówiłam przez allegro. Nie będę podawać nazwy, bo nie ma to być kryptoreklama, jednak z czystym sumieniem po miesiącu używania mogę Wam polecić takie rozwiązanie.


Po pierwsze: jakość
Na pewno każda z nas – robiąc zakupy – zwraca uwagę na etykiety i stara się (w granicach rozsądku oczywiście) wybierać produkty najlepszej jakości. Niestety wszystko, co eko, kosztuje niejednokrotnie pięć razy więcej niż powinno, dlatego ja nie popadam w przesadę. Wiele klasycznych, dostępnych w sklepach przypraw zawiera jednak glutaminian sodu, a te, które zamówiłam – nie. Zawierają tylko naturalne składniki, dlatego zdecydowałam się je wypróbować.



Po drugie: smak i wydajność
Od razu zauważyliśmy, że przyprawy te mają bardzo intensywny smak, dzięki czemu są bardziej wydajne. To dla mnie ważne, bo używam sporo różnego rodzaju przypraw. Wyjątek stanowi pesto, które smakuje mało wyraziście, ale wystarczą dwa ząbki czosnku i po kłopocie. Pozostałe są dwa razy bardziej wydajne i smakują wspaniale. Najbardziej urzekły mnie zioła prowansalskie, których aromat roznosi się po całym mieszkaniu.


Po trzecie: cena
Nie lubię przepłacać, dlatego nie będę nawet udawać, że jednym z czynników, które skłoniły mnie do zakupu, była cena. Za całość zapłaciłam ok. 50 złotych (z przesyłką), a za taką ilość przypraw, które zawsze kupowałam, zapłaciłam ok. 100-110 zł. Do tego, jak już wspomniałam, są bardziej wydajne, dlatego swój zakup uważam za czysty zysk. Od tej pory już zawsze będę zamawiać te przyprawy. Muszę jeszcze wypróbować herbatę i kawę z ich oferty :)



Czy macie jakieś godne polecenia produkty? Chętnie przetestuję!

Pozdrawiam,
Ania
 

wtorek, 9 kwietnia 2013

agent

Co to znaczy, że książka jest dobra? To chyba nie znaczy nic więcej jak tylko to, że nie masz ochoty się od niej oderwać, a jeśli już musisz, to i tak o niej rozmyślasz. Czy była w moim życiu taka książka? Było ich kilka. Czasem dlatego, że historia była ciekawa - choć język autora pozostawiał wiele do życzenia - a czasem podwiędły temat ratował niesamowity kunszt. 
W zeszłym tygodniu na celowniku znalazł się "Agent" Manueli Gretkowskiej. Jest to trzecia książka tej autorki ("My zdies emigranty", "Polka"), jaką miałam okazję przeczytać. Przyznam szczerze, że z Gretkowską mam podobny problem jak z Maleńczukiem - lubię to, co tworzą, ale niespecjalnie chcę słuchać, co mają do powiedzenia prywatnie. Nie pobiegłam więc kilka lat temu głosować na Partię Kobiet. Jedyna rzecz, z jaką mogę się zgodzić, to jej opinia, że autorzy powinni dostawać tantiemy za każdorazowe wypożyczanie ich książek z biblioteki. Bo niby dlaczego nie? Idźmy tropem ZAIKSU. Dlaczego za każdym razem, kiedy moje uszy masakruje głos Cugowskiego, konto bankowe Romualda Lipki zasila gotóweczka, a kiedy przewracam po 10 latach stronę w książce Tomasza Piątka - jego konto nawet nie drgnie?
Wróćmy do samego "Agenta". Jest to typowa dla autorki powieść obyczajowa. Fabuła nie porwała mnie doszczętnie, ale czytanie jej nie było dla mnie męką. 
Główny wątek stanowi podwójne życie Szymona, który z pochodzenia jest Żydem urodzonym w Polsce, wychowanym w katolickim klasztorze. Jako nastolatek dowiaduje się, że ma semickie korzenie (rodzice zginęli w trakcie wojny) i postanawia wyjechać do Tel Avivu. Tam spotyka miłość swojego życia. Po pewnym czasie jednak przyjeżdża do Polski, by tu otworzyć interes i... spotyka kolejną miłość swojego życia.
Tak naprawdę historia pierwszoplanowa schodzi jednak na drugi plan, a wybija się motyw polsko-żydowski. Szymon jest Żydem, ale tylko dzięki płynącej w nim krwi, bo tak naprawdę jest - wychowanym w katolickim rygorze - ateistą. Nagle okazuje się, że jego bardzo inteligentna, wyzwolona i wykształcona córka spotyka ortodoksyjnego Żyda i sama postanawia poświęcać się religii. Drzewo genealogiczne żony posiada w swoich konarach Cadyka, a w Polsce czeka go katolicki chrzest syna. Na dodatek jego mieszkający w Warszawie polski asystent za wszelką cenę pragnie dołączyć do narodu wybranego i w biurowym zaciszu wkłada kapelusz z doczepionymi pejsami.
Dlatego też dla mnie nie jest to powieść o zdradzie, ale szukaniu swojej tożsamości. W obyczajowy wątek wpleciona jest publicystyka. Nieco ataku na antysemityzm, nieco na katolicyzm, na judaizm, rosyjskość...
Nie była to - moim zdaniem - najlepsza książka jej autorstwa, ale ja lubię jej nieco publicystyczne pisarstwo, bo jest - według mnie - pozbawione zbędnej bajkowości. Do tej pory niespecjalnie interesował mnie temat Żydów - poza holocaustem, a dzięki tej książce chętnie dowiem się czegoś więcej.
Polecam. Może nie na tyle, żeby musieli dodrukować nakład, ale zawsze możecie przecież wypożyczyć, za darmo (jeszcze?) :).

Pozdrawiam,
Karolina




piątek, 5 kwietnia 2013

dream a little dream


Karolina: Podobno ludzie dzielą się na tych marzących i na tych działających. Ja myślę, że jedno nie wyklucza drugiego, a wręcz działania są pochodnymi marzeń. O tym, jak dążyć do celu, można by pisać całe tomy, jak czyni to mój ulubiony pisarz (sarkazm), Paulo Coelho. Brzmi to mniej więcej tak: Aby osiągnąć wspaniałe rzeczy, musimy marzyć tak dobrze, jak działać. Ale marzenia nie spełniają się ot tak. W tym cała ich magia. Że są wyczekane. Może wydam się pretensjonalna, ale jestem przekonana, że trzeba podążać za swoimi marzeniami, inaczej stajemy się obojętni i zgorzkniali. Trzeba próbować. Tak właśnie powstają wielkie dzieła pisarskie, a mój fragment pochodzi z Wikicytatów i wziął się z kilku zdań metodą "kopiuj-wklej". Udział w tym mają: Audrey Tautou, Martyna Wojciechowska i Anatole France. Piękne i krzepiące. Jeśli mamy zmagać się z podziałem z początku notki, to ja jestem absolutnie typem marzyciela, w którym co jakiś czas budzi się z zimowego snu Mr. Hyde. A ten to już lubi sobie podziałać, ale szybko się męczy i ustepuje Dr Błogie Lenistwo.


Ania:  Jeśli ludzie dzielą się na marzących i działających, to nie wiem, do której grupy powinnam się zaklasyfikować... Chyba coś pośredniego. Z działaniem u mnie bywa różnie, bo nie zawsze mi się chce, z kolei marzyć o wielkich rzeczach nie do końca mam odwagę. Aktualnie mam kilka małych marzeń i jedno duże (a może nawet wielkie), ale nie będę o nich mówić głośno. Powiem dopiero wtedy, gdy się spełnią :)

Karolina: A spełniały się dotychczas? Mnie prawie zawsze. Nie mówię o jakichś małoletnich głupotach bycia księżniczką, ale te przyziemne, szeptane w myślach małymi łyczkami - prawie wszystkie się spełniły. Pytam mojego Andrzeja, o czym myśli przed snem. A on mówi, że stara się o niczym, opróżnia głowę i zasypia. Ja niestety mam problemy ze snem i dla mnie ciemna pora to zamykanie oczu i wymyślanie sobie historyjek. Żadnych tam planów, zupełnie nierealnych pierdół, które przenoszą mnie w świat moich fantazji. Może więc można sklasyfikować marzenia? A może to, co się spełnia i jest realne, powinniśmy nazywać celami, a nie marzeniami, a tę nomenklaturę zostawić dla świata bajkowego?

Ania: Czy się spełniały? Hmm, właściwie tak, ale masz rację - to są raczej cele, a nie marzenia. Zresztą ja zawsze operuję hasłem "cel". Ponieważ moje dążenia są raczej przyziemne (jestem realistką ze skłonnościami pesymistycznymi), to po prostu je realizuję - bez większego zagłębiania się w marzenia. A co do zasypiania, to chyba tylko faceci mają taką zdolność, że zamykają oczy i się wyłączają. Ja zawsze analizuję. Męczy mnie to, ale nie potrafię się resetować. Czy przypadkiem nie wychodzi na to, że moje życie składa się z celów, dążeń i rozkładania na czynniki pierwsze, co niewiele wspólnego ma z marzeniami?

Karolina: hehehe zabrzmiałaś trochę jak echo średniowieczajak laska, która boi się marzyc, bo spalą ją na stosie :) Ja ciagle marzę. Dzieki temu mogę się trochę oderwać od rzeczywistości, choć nie powiem, żeby to nie powodowało, że często prawdziwe życie jest trudniej zaakceptować, ale trudno. Wolę to znacznie bardziej niż suchą analizę faktów.

Ania: Znowu okazuje się, że różnimy się dość znacznie. Dzięki temu jest jednak ciekawiej - rozmawiać, wymieniać poglądy...